Pages

Po prostu Stavros!/Simply Stavros!

Bez lezakow, gladkie wybrzeze obmywaja fale, bezowy piasek i polamane, drobne muszelki.

Jada wozy kolorowe

U nas wiosna, poczatek sezonu pelna geba!

Zakurzony Marzec i te zapomniane Kretenskie wioski

Odszedł kolejny marzec, ale cykl wietrznego żaru, stojącego w powietrzu kurzu, mżawek, pozostał.

Sielankowy koniec Lutego

Wial notias, ten wiatr z południa. Przyniosl piachu cale garści. Zagrzalo, zapyliło w kolorze ochry.

Grecka goscinnosc - lekcja goscinnosci

...i tak sobie gawedzilysmy, glownie o Greckiej i znanej Kretenskiej goscinnosci

Wednesday 27 February 2013

Sytuacje klopotliwe



Zawsze bylam zwolennikiem uczciwosci. Oczywiście, jak każdy człowiek, rzecz ludzka, czasami się zapetle, zagonie, okrece wokół własnej osi. Wtedy słucham. Gadam, gadam, gadam, ale ucha tez nadstawiam. Nie ma to jak madrzy przyjaciele, osoby od serca. Doswiadczeni, pokorni, pogodzeni, ale i walczący. 

Taki dziś miałam dzień. Przesiedziany, umordowany, przegadany….z dzieckiem pod pacha. 

Każdy, kto kobiecie, która wychowala choć jedno dziecko (niekoniecznie swoje) i przebywala z nim (w moim przypadku na etapie jeszcze niemowlęcym) pod jednym dachem, cale godziny, tygodnie, miesiące, podkreślam – większość czasu sama, każdy, kto zada pytanie: „jak pani sobie radzi w sytuacjach kryzysowych”, powinien otrzymać szczera odpowiedz (tu, podkreślam, kontrolujemy obled w oku!) : „nie myje się!”. 

Nadszedl wieczor, wietrzny, cichy, a ja wlasnie po całym dniu wyszłam z szlafroka i udało mi się wykapac. To tak na zapas, żeby już na jutro starczylo. 

Dziecko się obudzilo, no to mleczko. A nie, bo wcześniej trzeba przewinac. No to jemy mleczko. Nie minela godzina już owocowy kremik. W miedzy czasie telefon. Koleżanka. Trzeba odebrać, bo każdy wie, ze dla kobiety rozmowa z druga „baba” to jak pożywienie. Obgadalysmy kwestie zawodowe, bo dziecko jest, ale do pracy trzeba wracac. Takie czasy, takie tez osobiste potrzeby. W miedzy czasie blender na fulla i się ten kremik robi. Cos z tym bananem nie tak było. Dziecko jesc odmowilo, papka poszla do kosza i trzeba było znowu robic mleczko. 

Wczesne popołudnie (ja w szlafroku, wlosy spiete klamra, luk nie wyjściowy, rzekłabym!). Telefon. Wszyscy wiedza, ze w domu siedzie to dzwonią. Kolejna kolezanka. Znowu o pracy, bo mnie te zawodowe dylematy scigaja i drecza. W miedzy czasie wyprawiamy tate do pracy a potem czas na zupke. Dzwoni ciocia z Aten, która ciocia nie lubi być nazywana (sic!). Znowu o pracy gadamy, bo ten rynek grecki to taki wlasnie jest. Potem o trudach dni, egzystencji, a blender znowu chodzi. Dziecko slucha, pomrukuje, bawi się. Ja tu do cioci raz mowie, a raz do dziecka, a potem cioci tlumacze, ze to nie do niej tylko do dziedziczki. Zupke jemy, ale tez bez większego entuzjazmu. Po pol godzinie udawania samolocika, poddaje się. Usta zaciniete jak wrota sezamu. No dobra, znowu to mleczko. Ciotka się rozlacza, bo ma swoje sprawy. Telefon. 

I tak do wieczora. Mleczko, telefon, zupka, pielucha, telefon już sama się pogubiłam w jakiej to było kolejności. Wiem, ze nawet jakies koszulki akwarelami malowałam w rozmowie. 

A potem dziecko poszlo spac, a szlafrok poszedł do prania, bo nam się przed snem zwrocilo. 

Mam drugi, wiec nie w tym rzecz!

Ale tak jak już dzisiaj o tym mowilam, to wszystko to tylko kłopoty. Gdzies indziej, inni, dalsi i bliscy, maja na prawde problemy!

Tuesday 26 February 2013

Sielankowy koniec lutego



Przez te ostatnie dni zapachnialo wiosna! A może latem?


Wial notias, ten wiatr z południa. Przyniosl piachu cale garści. Zagrzalo, zapyliło w kolorze ochry. 


Ptaszki cwierkaja do poznopopoludniowych godzin. Miasto przywdzialo slomkowy kapelusz. Slonce rozpostarło szampanska kopule nad ceramicznymi dachówkami, morzem i polwyspami widocznymi z naszego wzgorza.


W przedpokoju stoja kozaki i kurza się w oczekiwaniu na powrot zimy. 


W takie dni nabiera się przekonania, ze Kreta to ziemia Bogow! Blogoslawienstwo – lzej na sercu i ciele. Baletki na golych stopach, przewiewna bluzeczka z krótkim rękawem. Odzywa ochota na mrozone biale wino  - uśmiecha się do mnie moje ukochane Moshofilero, a wino sąsiada, o ciężkim brandy posmaku stoi i czeka kiedy znowu spadnie temperatura. Swieze koktajlowe pomidory, oliwki i nektar kreteński to polewa do a la domowego tagliatelle. 


W miescie ruch jakby się sezon rozpoczal, a tu przecież jeszcze tyle tygodni do Wielkanocy …w początkach Maja. Kawiarnie wystawily stoliki na ulice, mrozona kawa wrocila do lask, interes się kreci. Wszystkie stoliki zajęte, panie i panowie grzeja sobie karki i opalają nosy wygladajace spod muchowatych, ciemnych okularow. 


Grzejemy się na werandzie. Glowka malej rozpala się, a spod ciemnych wloskow (to po Greckim tatusiu) wyskakują blond kosmyki. Taki dziecięcy balejaż. 


W przypływie pozytywnej energii nawet Lulis zostaje uraczony swieza rybka i gryzie male rybie kostki w swoim denerwującym, siga-siga tempie. 


Muchy rozpoczely już „wiosennego walca”. Niestety zaczely grasować tez zarazki. Zapchane nosy, drapiące gardla to wynik takiej pogody. I jeszcze te wieczory, kiedy siedząc na werandzie mrozisz sobie rece a ostygle kamienie oddaja wilgoc.


Jeszcze nie można się dac zwieść rozpalonej aurze.

Sunday 17 February 2013

Stol i szal



W ten weekend nie musialam gotowac. Ze się tak nieskromnie wyraze „bylam rozrywana”. W sobote lunch w gronie znajomych, raczej tych dalszych, a w niedziele urodzinowy grill na wsi. 

Gotowac generalnie lubie, ale wtedy kiedy nie musze. Niestety ten komfort rzadko jest mi darowany i przeważnie, jak pewnie jakies tryliony innych pan, panien, singielek, mężatek, rozwodek (i tak dalej) co dzień glowie się co by tu wsadzić do garnka. 

Dziecko mam na etapie zup wiec z tego zadania nie zostałam zwolniona. Zreszta kiepsko nam poszlo z tym jedzeniem, bo zaryzykowałam zupke z wołowinka i jeszcze, jakby dziecku było mało do trawienia, przywalilam z grubej rury i wrzuciłam pol czerwonej (a precyzyjniej – fioletowej, cebuli). Zupka była ciezkawa i mi tez średnio smakowala wiec 80%  poszlo do kosza i po zawodach. Przynajmniej potrafie sie przyznac do moich kulinarnych niewypalow.

Na glowie miałam tez naszego kota Lulisa, który pomimo, ze jest kotem ogrodowym, zachowuje się jakby go matka na salonach chowala a do tego ma dusze altruisty i dzieli się całym pożywieniem z osiedlowa kocia szajka. Efekt jest taki, ze przy każdym daniu trzeba mu nad glowa stać, no chyba, ze serwowana jest swieza, surowa rybka. Okazuje się, ze w tym przypadku Lulis traci swoja lagodna nature i macha lapa jak należy. Problem polega jednak na tym, ze i kotu trzeba planować menu i żadne tam kopanie lyzka w puszce nie wchodzi w gre. Dobrze, ze się jeszcze nie doprasza, żeby mu ta rybke smazyc, bo wtedy to bym kotu kota pogonila!

Ale wracając do tematu… w weekend obiad dla siebie i meza miałam z glowy. Niestety, dopadl mnie smakowy foch. Objawia się to tak, ze jest się głodnym i cos by się zjadło, ale nie za bardzo wiadomo co i jakby to miało być przyrządzone. Do tego oko i nos wyczulone sa na jakość i estetykę serwowania. 

Sobotni lunch został zorganizowany w tawernie na polwyspie Akrotiri. Zostala nam podana karta w formie „super oferty”.  Trzy dania plus napoj w cenie 12 euro! Wybor był okrojony do trzech przystawek, trzech sałatek i chyba, jak dobrze pamiętam, czterech glownych dan. Zamowilam sobie nadziewane baklazany, grecka salatke a z dan mięsnych wieprzowe suvlaki. W trakcie oczekiwania lalo się czerwone wino, i będę swinia (ale uczciwa!) ze to napisze, ale było to najsmaczniejsze danie z tego lunchu. Chleb tez był swiezy, ale staram się nie zapychac wiec siaczylam sobie nektar bogów na czczo. Rozmowa z koleżankami milo przebiegala, glownie o dzieciach i o diecie. Zostalo mi uzymslowione, ze obwazanki w tali biora się wlasnie z picia wina i mysle, ze po tym lunchu tylko dlatego pozostanie mi kilka ekstra centymetrow w talii. 

Wjechaly przystawki, wszystkich i wszystkie, oprócz mojej. Wjechaly sałatki a moich przystawek nie widać. Dziecko mi się w wozku wsciekalo, glodna bylam, a tu sobie ogladalam co inni jedza. Podzieliłam się tym spostrzeżeniem z panem kelnerem, który przystawke przyniosl, ale się zreflektowal i nie kazal za to placic. Baklazany taplaly się w jakiejś śmietanowej masie, wygladaly jak baklazany a smakowaly jak orzechy wloskie, które dodano do nadzienia. Salatka grecka, o dziwo, zawierala kukurydze z puszki w stylu a la czajniz, co było ewidentnie przekłamaniem, bo salatka grecka nigdy i nigdzie (ta prawdziwa) kukurydzy nie zawiera. Potem były suvlaki. Trzy patyki z których dwa straszyly wysuszonym i sprasowanym (jakos tak na plasko przyciętym) mięsem. Trzeci szaszłyk wygladal ludzko no i popchnięty pita jakos dal się zjeść. Wyszlam stamtąd glodna i umeczona tym siedzeniem i walczeniem z trzema talerzami. Raczej tak z własnej woli nie wroce!

W niedziele było lepiej, bo bylam już naprawde glodna. Ale…steki wieprzowe mogłyby mieć mniej zyl. No i te kiełbaski…az w nosie krecilo od wędzonki. Jak na mój gust za dużo tłustych oczek, a skorka chrupiąco-papierowa. 

Mowiac krotko, bo trzeba sobie prawde powiedzieć, lata leca i swoje zrobily. Mogę powiedzieć, ze oficjalnie zachowuje się jak Greek mama! Nikt tak dobrze nie gotuje jak JA!:)

A poza tym wciaz jestem glodna!

Saturday 16 February 2013

Fenomen izolacji - emigranci i ucieczka od rzeczywistosci



Bedzie juz ponad osiem lat kiedy zdecydowalam sie osiasc na Krecie. Pamietam te kulawe i samotne początki. 

Wyspa, zamknięte srodowisko, brak znajomości jezyka. Szukalam pracy i włos deba mi stawal na widok ogloszen: „tylko dla Grekow, Greczynek”. W ogłoszeniach o wynajem bardzo często pojawial się zwrot: „αποκλείονται αλλοδαποί” ( czyt. Apoklinonde alodapi/ z wyjątkiem cudzoziemcow). 

Dzis ogłoszenia czytam rzadko (bo każdy wie, ze lepiej działa poczta pantoflowa), widze ciemnoskórych nielegalnych emigrantow grzebiących po śmietnikach i mysle, ze procz faszystowskich zapedow umysłowo opóźnionej części greckiego społeczeństwa, jednak cos się lamie w Greckiej mentalności i podjesciu do obcości. Gdzies powstaje proba przelamania stereotypu, ze to nie Pakistańczycy, Arabowie, Albanczycy i wszelkiej masci i rasy obcokrajowcy sa winni za bezrobocie, brud i dziury na ulicach. Ze to tez ludzie, maja prawo do posiadania rodzin, dzieci, domu. 

Ostatnio milo mnie zaskoczyla reklama w telewizji publicznej. Dzieci, same dzieci, pięknie i czysto wyslawiajace się po grecku. Twarze przeróżne, imiona obce, a na końcu napis, ze dzieci urodzone w Grecji powinny mieć prawo do obywatelstwa. Az mi ze dziwienia szczeka opadla! Samo alarmowanie w tak publiczny sposób istniejącego problemu jest siedmiomilowym krokiem w zmianie nastwienia Grekow do obcych. Walka z ksenofobia to z pewnoscia sprawa pokoleniowa, ale dobrze, ze powstają takie reklamy. Zawsze powtarzam, ze ten kryzys nie tylko ogołoci kieszenie greckiego społeczeństwa i przysporzy psychiatrom rzeszy klientów, ale znajdzie tez pozytywny oddźwięk w sposobie w jakim Grecy postrzegają obcość. Poczucie wyobcowania w Europie, przejecia roli kozla ofiarnego, którego bombarduje się ostra krytyka i wyśmiewaniem bardzo skutecznie uczy jak czuje się ofiara, osoba slabsza, zepchnieta na margines. Przypomina sobie Greckie społeczeństwo, i znowu praktykuje po kilkudziesięciu latach, status emigranta. Jak się okazuje czasami najlepsza lekcja jest uzmysłowienie sobie: nie rob drugiemu co tobie nie mile.” 

Zaczelam o izolacji z pozycji emigranta, nie to jednak nurtuje mnie od pewnego momentu. Zastanawiam się bardziej nad izolacja z wyboru.  Takim chowaniem w swoich czterech scianach, nie odpowiadaniem na telefony, maile, wiadomości. Takim fizyczno-psychicznym zniknieciem. Wszyscy szukają, nikt nic nie wie, a poszukiwany siedzi w domu i przynajmniej, jak donoszą zrodla, jest w jednym kawałku. Co do stanu glowy to…
I tu zaczyna się moja kombinacja i zadawanie sobie pytania: czemu?

Chowanie się w swoim kokonie, uciekanie przed rzeczywistoscia, która nas przytłacza? Podswiadomie wiemy, ze w naszym zyciu nie dzieje się dobrze, ale nie chcemy, żeby nam ktoś o tym przypominal? Nie chce nam się silowac z codziennoscia i wydaje nam się, ze spokoj ducha i ciala osiągniemy odcinając się od pewnych ludzi, slow, wydarzen?
Czasy „bez odleglosci”, bo mamy wszystko, żeby się widzieć i slyszec: internet, telefon, fax, komorke, samolot, wszelkie pojazdy a my wybieramy nasze cztery sciany, ogrodzenie i milczenie. 

Jeśli kogos nurtuje podobna kwestia to polecam, moim zdaniem, najlepszy grecki film współczesnej greckiej kinematografii: Dogtooth! zobacz reklame filmu

Przerazajaco – odrazajaca historia, ze skrajnego punktu widzenia pokazujaca prawde o chorym pomysle izolacji. „Zboczona” proba kształtowania swiata rodziny poza swiatem zewnętrznym. 

W tym swiecie zewnętrznym zyja ludzie, ale gdy tylko zostaną wpuszczeni poza prog strefy bezpieczeństwa powinni się przygotować na odegranie roli wroga, wprowadzającego zamet i niepokoj. 

Zdarzylo mi się poznac takich ludzi. Tych ze „strefy bezpieczeństwa”. Kiedy zniknęli zastanawiałam się czy w czyms zawiniłam, cos powiedziałam. Wtedy uslyszalam, ze „bylam sobą” i ze lepiej pozostać na zewnątrz i nie pukac już do tych drzwi, jeśli kazano nam w siebie watpic! 

Smutne jest zycie osob, które za swoje bledy i niemoc winia wszystkich tylko nie siebie.

Ja wiem, bo jestem emigrantem, ze od siebie samego nie moza uciec…

…a kazda banka zawsze kiedyś peknie…

Tuesday 5 February 2013

Male przestrzenie i perypetie z wozkiem



Padlysmy obie. Mala chrapala a ja stracilam kontakt ze swiatem kilka minut po dwudziestej pierwszej.

Male przestrzenie mogą być słodkie, przytulne. Latwiej je ogarnąć, posprzatac trudniej. Zycie na kupie może nalezec do tych integracyjnie cieplych, może tez człowiekowi przysporzyć nielada stresu. 

Czlowiek to taka istota, ze do wszystkiego może się przyzwyczaić, gorzej z akceptacja.

Grecka rzeczywistosc jest bardzo waska. Chania nie stanowi wyjątku. Umilowanie do upstrzenia każdej przechodniej przestrzeni schodami, schodkami, slupem wysokiego napięcia powinna kiedyś stać się tematem jakiejś z pasja napisanej pracy magisterskiej…a kto wiem, może się ktoś pokusi i o doktorat. 

Nie mieścisz się, z chodnika schodzisz na ulice. Za takie planowanie przestrzeni  powinno się dac Nobla w kategorii „liczne proby nieumyślnie zadanych ran”. 

Mialysmy wczoraj wizyte u naszej Pani doktor. Oczywiście, jak zwykle spóźnione (w greckim stylu), zajechalysmy pod blok, gdzie miesci się gabinet, kilka minut po czasie. Parkingu niet! Trzeba było skorzystać z Carrefourowego podziemia. W amoku wyciągania wozka, kocyków, toreb z butelkami, termosami i zabawkami, nawet nie spojrzałam ile nas ta przyjemność ustawienia samochodu na poziomie -2 będzie kosztowac. 

Mkniemy z rozwianym włosem do widny. Uff, zmiescilysmy się. Wyjscie z windy na wprost zjazdu do podziemia. Co za bezpieczne miejsce, żeby się z dzieckiem przemiescic na chodnik! 

Zygzakami, pomiędzy robotnikami rozkopującymi sąsiednie ulice, dotarlysmy do drugiej windy. A ta nie działa! Dzwonie z parteru na drugie pietro i się pytam, jak mam się z dzieckiem dostać na szczepienie??? 

Aaaa, no dobra, jest druga winda, mniejsza, ale działa. Wpychamy się z całym naszym dobytkiem, kola wozka upychamy, stoimy pod katem 45 stopni. Winda nie rusza, drzwi się zamykają, mi zaczyna brakować oddechu. Klaustrofobia daje w takich momentach dac o sobie. Dzwonimy, ale dzwonek zepsuty. Dobrze, ze dziecko mi spokojnie siedzi i ewidentnie nie panikuje tak jak jego matka. Udaje nam się wydostać z tej komórki. Dziecko pod pache i na piechotkę po wąskich, marmurowych (co by się szlo z poślizgiem) schodach. 

Zespól szoku, którego bylam uczestniczka, opada w gabinecie. Skok ciśnienia tak mnie scial z nog, ze moje ciało domaga się natychmiast dawki kofeiny. Tuz za rogiem jest kawiarnia. Znowu dźwigam wozek, pokonując kolejny schodek. Pani się pyta Brazilian czy Arabica? Patrze na ceny. Ta arabska drozsza, to pewnie ma wieksza moc – tak sobie mysle. Zaplacic już nie mogę, bo się nie mieszcze miedzy wystawa z pizza i wszelkiego rodzaju pitami (które az krzycza, ze maja za dużo masla i gumowego francuskiego ciasta) a slupem, który niezgrabnie stanal na srodku tego fastfoodowego bałaganu. 

Stoje pośrodku przejścia i zanim tylem się ewakuuje, siorbie przez plastikowa czarna słomke spory lyk mojego freddo. 

Idziemy do apteki.

Schodow nie ma, ale jest stoik, który stanal tuz przed kasa. Od dymu papierosowego wszystko zasnute szarawa chmura. Siedza sobie dwie babcie i młode dziewczę i kurza Malboro w tej aptece. Gryze się w jezyk i sobie w duchu powtarza : „ Tylko się znowu nie wygadaj, tylko nic nie mow, tylko się nie kloc”. 

U rzeznika możemy robic wozkiem manewry. Kupujemy siatke miesa i ten kilkukilogramowy worek laduje u podstaw zawieszenia. 

Jestem z siebie taka dumna,ze tak swietnie sobie daje rade! Tylko się poce jak mysz pod miotla. Po co ja ten sweter zakladalam? Jak Boga kocham, następnym razem ubiore się w bikini! 

Musimy jeszcze zachaczyc o bank. Po drodze witryny sklepow kusza atrakcyjnymi przecenami. Wchodzimy: ja i wozek z zawartoscia. W drodze do dzialu z bielizna stracamy pizamy, przejezdzamy kolkami po rękawach piżam, ciągniemy za sobą bezowe kapcie umieszczone po wieszakami. Wyplatac się nie możemy. Dziecko się drze, bo mama wozka nie może wykrecic i dziecko zmuszone jest ogladac wieszak bardzo nieciekawych swetrow w kolorze musztardy! 

Dojezdzamy do banku, a tu trzy wysokie schodki zdobia wejście. Podnosze wozek i co? I się znowu nie mieszcze! Nerwy mi puszczają, obled w oku. Kolezanka, która się pyta „co my tu robimy” dostaje ryczaca odpowiedz „ ze próbujemy się dostać do srodka, żeby zaplacic rachunki”. Skulony pracownik otwiera nam drzwi z klucza. A ja się dre, ze ten, który te wejście zaprojektowal powinien zmienić zawod.

Dobrze, ze nas obsluguja bez kolejki. 

Na parkingu, po zjedzonej po drodze pozywnej kanapce, dochodze do siebie.

I pal licho te 4,5 euro za trzy godziny postoju w naszej „ metropolii” Chania!